autor: Omega Ivan » 28 czerwca 2005, 23:18 - wt
hmmm dziwne bo Niszczyciel klasy Benson i Conyngham, DE-Buckley, Deyatelnyj, Doyle, Duncan, a także Erie, Fletcher, Gatling, Gearing, jak i Gillis, Gwin, Bonsley Kidd, Wilmington o średniej wyporności 2600 ton w czasie wojny Japońsko Amerykańskiej miały na służbie od 300 do 500 osób w załodze, do tego należy doliczyć że w późniejszych fazach wojen, na każdym z takich okrętów (DSzczególnie między wysepkami) przewożona nawet po kilka kompanii piechoty. Guadal Canall zarzucano właśnie w ten sposób... każde ofensywy były przeprowadzane z pokładów zwykłych okrętów, tak samo fregat i niszczycieli. Transportowce liniowe były zbyt łatwym łupem, poza tym łatwo w nie było trafić, były drogie, a Niszczycieli było pełno. Mocowano do nich barki desantowe, takteż w okresie starć inwazyjnych, na jednym Amerykańskim niszczycielu przebywało minimum 1000 osób i to nie jest przesada.
O ile by brać pod uwagę stracia z ociężałą inwazyjną flotą, rąbnięcie w taką jednostkę pełną amerykańskich żołnierzy kończyło się katastrofą. Japończycy z tego co iem wtedy najlepiej dorywali ich i nękali atakami Kami-Kaze. Tylko czekali aż amerykanie ruszą na kolejną wysepkę, a wtedy nic tylko łupać.
Weźmy pod uwagę ile okrętów zostało zatopionych i gdzie... Na początku wojny, łupem padały potężne transportowce przenoszące całe dywizje. Potem już pomniejsze jednostki, z racji nowego przeznaczenia, obładowane do granic możliwości.
Jestem Dumnym Z Siebie Komunistą!